Postanowiłam sobie zrobić prezent na 40 urodziny (to jeszcze nie teraz, ale założyłam że sprawa nie jest prosta) i wyrobić sobie kratkę. Od wymarzonego ideału deski z żeberkami oddaliły mnie 2 ciąże i hektolitry wypitego piwa (nie jednocześnie).
Na fali szału na Ewę Chodakowską zaczęłam ćwiczyć – minimum 3 razy w tygodniu – Skalpel i Killer, oprócz tego joga i basen. Nie mam z tym większego problemu, bo uważam się za osobę wysportowaną.
I co?
I nic.
Opona jest jak była (ćwiczę tak od dwóch miesięcy), może ciało jest jakby trochę mniej galaretowate, ale efekty są niewspółmierne do włożonego wysiłku, a tego nie lubię.
Na własnej porozciąganej skórze przekonałam się o tym że ten chytry organizm będzie gromadził kalorie na gorsze czasy, które w jego mniemaniu właśnie nadeszły. Ponieważ głupotą jest robienie tego samego i oczekiwanie innych rezultatów – pora na zmiany.
Postanowiłam mniej ćwiczyć i inaczej jeść. Teraz jem trzy posiłki dziennie. Stosunkowo zdrowo – jestem wegetarianką, gruntownie się badam na różne niedobory i jest lepiej niż ok, nie piję soków, ani napojów gazowanych, unikam słodkich owoców, staram się jeść razowe pieczywo (piekę chleb na zakwasie), nie jem słodyczy.
Plan na ten miesiąc:
- zero alkoholu (a przynajmniej piwa)
- mniej pieczywa i makaronu
- więcej pestek i orzechów (to chyba jako te dodatkowe posiłki)
- pięć posiłków dziennie
- mniejsze porcje
- mniej sera żółtego, mniej smażonych rzeczy
Naprawdę nie wyobrażam sobie jedzenia co trzy godziny, jak niemowlę. Muszę poczytać w Internecie jak ludzie to robią.
Jeżeli mój plan okaże się skuteczny, napiszę większy artykuł o swoich doświadczeniach